ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE
169
BLOG

Z notatek o Staruszkowie 5

ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE Kultura Obserwuj notkę 0

Karol

 

Często zachodziłem do niego. Nie tyle Karola chciałem zobaczyć, co pokój, który zajmował. Związane to było z sentymentem do niedawnego lokatora. Mieścił się po przeciwnej stronie korytarza, lecz na moim piętrze, tuż za łącznikiem zespalającym skrzydła Domu, obok windy, tuż za rogiem. Skręcało się w stronę dyżurki, przechodziło obok brudownika i trafiało do miejsca wysadzanego fotelami, skąd widać było, jak ubrani po domowemu pensjonariusze, rozparci w nich, paląc papierosy, siedzą przy ławach, rozmawiają i rżną w karty, a personel stoi nad nimi i popatruje ze znudzonym zaciekawieniem, szczególnie wówczas, gdy trwał szachowy turniej, zawody pomiędzy rywalizującymi oddziałami. 

W pokoju znajdował się sekretarzyk z deską imitującą biurko. Była też bieliźniarka na podręczne łachy, ortopedyczne łóżko z mnóstwem bloków i rur, a na jednej ze ścian wisiały dwie reprodukcje znanych obrazów. Pierwsza - z kwiatami, druga, to czysta abstrakcja. Ściany pomalowano na kremowo, sufit zalatywał bielą, wykładzina trąciła wiśnią, okno było z widokiem na las. A właściwie na niedostępną przestrzeń osłoniętą czymś w rodzaju firanki. 

Biblioteczne półki, odziedziczone po moim przyjacielu, onegdaj zapełnione, a teraz - bez książek, wyglądały obco i bez sensu. Na ścianach odkryłem jaśniejsze plamy po obrazach i fotografiach. Przypatrując się im, próbowałem przypomnieć sobie, co przedstawiały, ale w głowie czułem pustkę. Niekiedy myślałem, że już nie potrafię się od niej uwolnić, oderwać od jej obecności, zwłaszcza, gdy na własnej skórze przekonałem się, że zastąpienie starej – nową, jest nierealne, gdyż czy ślęczałem przy biurku w domu, czy byłem tutaj, nie miało znaczenia i o niczym nie decydowało. Niczego też nie przesądzało, bo tam, udając eksperta od spraw beznadziejnych, albo tu, krocząc po terenie Staruszkowa ze stertą papierów, już nie byłem potrzebny i tylko wmawiałem sobie, że mam jeszcze coś do powiedzenia. 

Odwiedzała go pani E., kobieta malutka, lecz o potężnym głosie, sanitariuszka z Powstania Warszawskiego, była pracownica socjalna, a teraz - emerytka. Już z daleka dochodził jej donośny bas. W tym czasie wychodziłem do dyżurki na „nockę” i dosyć często ją spotykałem. 

Trochę się jej bano, bo zadziorna była  i wybuchowa. Przeszła w stan urzędowego wiecznego odpoczywania, gdyż podźwignęła się i poruszała z trudem. Wolała jednak stać, niż siedzieć, rozmawiać, aniżeli milczeć, perorować, niźli słuchać. Nikt jej nigdy nie słyszał podczas walki z bólem; podobnie jak słonie, zaszywała się w swojej niedostępności czterech ścian. 

 Nie wychodziła za bramę. W parku też jej nie widziałem. Za to na tarasie - stale. Najczęściej w nocy, gdy głupie myśli nie dawały spać. Ale nie tyko nam niezbędne były niezbędne nocne odwiedziny. Niekiedy pojawiali się inni rezydenci niewidoczni za dnia, jak ślimaki w dzień pozamykane w swoich osobnych pokojach – skorupach, nocami zaś prowadzące aktywne życie. Wówczas rodziły się w nich nieznane majaki, piekące w sumieniu sprawy do uregulowania, zaległe problemy przywleczone z poprzedniego życia, i kwestie te - siłą rzeczy niedokończone - tonęły w mroku i gasły we mgle. Zmienione bliskością chłodu, zimnem nadciągającym od lasu, zmuszały ich do odłożenia wzruszeń na bardziej sprzyjające zmierzchy, a kto wie, czy nie na zawsze.

 Ciemność, gdzieniegdzie rozjarzona lampami pobliskiego parku, wydawała się tajemnicza. Prowadzili na nim rozmowy, marudne i niepotrzebne monologi z urojonymi słuchaczami, z majakami sfrustrowanych cieni, przedmiotów i zjaw, których obecność potwierdzała się wołaniem w mrok, skokami ciśnienia, nieuchwytnym tętnem odsłuchiwanym w zatrwożonej ciszy. Próbowali żyć przeszłością, utraconą energią, walczyć z pogłębiającą się depresją. Zamknięci w galerii wspomnień, z wolna gasnący w monotonnej codzienności, przedłużali pozostały czas - nienasyconą ciekawością chwil.

 Balustrada tarasu, przy której palono papierosy i rozmawiano, przenosiła ich w zaczarowane krainy minionej świetności, była dekoracją widoku rodzinnych świąt, pozwalała przegapić pory manualnych zajęć, obiadów, wykładania talerzy, szybkich kolacji spożywanych w nerwowej atmosferze sprzątania ze stołów, zmywania podłogi i uruchamiania telewizora. Balustrada tarasu dawała im uczucie pozadomowej wolności, zmniejszała wszechobecną kąśliwość intryg, ograniczała zasięg rażenia złych słów, oddalała od nich wizję pobytów zarezerwowanych w tutejszym, podręcznym prosektorium.

 Natomiast Karol jeździł na taras tylko w dzień. Cieszył się „obłożnym stanem zdrowia”. Miał pęknięty kręgosłup i - z tej przyczyny - bezwładne nogi z odleżynami. Odznaczał się miłym usposobieniem i na twarzy gościł mu niepewny uśmiech, toteż odwiedzały go istne procesje dziewcząt z personelu.

 Spieszyły mu z pomocą, podczas gdy on, z nogami szczelnie przykrytymi kocem, wydawał rozkazy, instrukcje, pouczenia i wskazówki. Czynił to jednak w sposób tak naturalny, szczery i sympatyczny, a zawsze z łagodnym spojrzeniem, jak gdyby chciał je przeprosić za kłopot, że jest ciężki i nie może wstać.

Lecz były to tylko pozory. Zachowanie pod publiczkę. Zanim umieszczono go w Staruszkowie, zajmował trzypokojowe mieszkanie po rodzicach. Jeden przeznaczył na drogie lekarstwa, strzykawki i plastry. Gromadził tam stosy paczek pampersów. Drugi wynajmował studentkom w zamian za seksualne usługi, a w trzecim mieszkał w czymś, co na upartego nazwać można pokojem. Było w tej szczelnie zagraconej izbie tak ciemno i duszno od rzeczy nieodzownych, że gdy przychodziłem do niego, znalezienie miejsca do siedzenia okazywało się cudem.

 Miałem okazję ujrzeć obrzydliwie ciemne, niemal czarne szyby pochłaniające resztki jasności, w efekcie czego przemieniły słoneczne, przestronne i wesołe pomieszczenie w nędzną, ciasną i posępną dziuplę, klitkę zawaloną nieczystościami aż po sufit. Na półkach, w oszklonej szafie, w miniaturowych komódkach, piętrzyły się nietknięte kanapki, talerze ze śniadaniami, obiadami i kolacjami, które zdążyły się zeschnąć na amen, lecz nie przestały cuchnąć. 

 Był kawalerem – luzakiem. Nie cierpiał przymusu, robienia czegoś z obowiązku. Gdy jeszcze chodził, lubił wzbudzać zainteresowanie, być w centrum uwagi, błyszczeć i oczekiwać podziwów. I to mu zostało po wypadku, niefortunnym skoku do wody. Naraz nie mógł więcej, niż jego kumple. Kamraci od imprez i hecnych zagrań, dziewczyny od serca i legowiska, przychodzili z początku, lecz nie siedzieli zbyt długo, gdyż z każdą chwilą zagubiony Karol stawał się podejrzliwy i nieprzyjemny; nikomu nie ufał, a wszystkich podejrzewał. Jego uporczywa złośliwość przybierała coraz to większe rozmiary. Dawny zapał do życia, który pozwalał mu brnąć przez codzienność, znajdował się w opłakanym stanie i nagle wszystko zaczynało podlegać posępnej metamorfozie; przysparzało mu zmartwień wywodzących się z przyzwyczajeń.

 Odwiedzający mówili mu, że dysponuje spostrzeżeniami przygnębionego paralityka i nie mają z nim o czym podyskutować; patrzy na nich przez pryzmat pękniętego kręgosłupa i nagina proste wywody o świecie do nielogicznego poziomu.

 Bronił się. Pozował na typa, którego świat nie rozumie, nie docenia, spycha na margines. Ale świat, jak powiadali, nie jest winny temu, że nie umarł. Uważają, że jest  p ł y t k i , bo zapatrzony wyłącznie we własne nieszczęścia.

 Poznałem go w szpitalu, w otoczeniu rodziny, nadskakującej, zatroskanej, załamującej nad nim ręce. Kiedy go odwiedziłem, od samego rana wydzwaniał do różnych instytucji prosząc o pomoc, bo on taki biedny i ciężko chory. Przy czym robił do mnie porozumiewawcze oko i zasłaniając ręką mikrofon, śmiał się twierdząc, że ma niezły ubaw.

 Dzięki swoim działaniom, dwa razy w roku jeździł do sanatorium. Co tydzień przychodziła do niego pielęgniarka i jeśli pojawiła się młoda, próbował ją namówić na prace ręczne. Aż urwała mu się idylla i po ośrodkach opiekuńczych poszła opinia, że jest zboczeńcem. I urzędowi ludzie d/s społecznej troski zadecydowali, że wymaga nieustannego nadzoru, ponieważ sam nie daje rady.

 A tu? Nareszcie mógł do woli roztrząsać i podziwiać swoje ulubione cierpienia, być z nimi bliżej, nareszcie nikt mu nie doradzał, jak ma „żyć do lustra” i roztkliwiać się nad sobą. Zamieszkał więc sam. Osobiście też usługiwał sobie, co nie było złe, gdyż mógł teraz poświęcić się swobodnym, nieskrępowanym rozmyślaniom o skutkach, zapomnieć o następstwach uciążliwej obecności drugiego człowieka, któremu musiałby zdawać szczegółowe relacje ze swojego istnienia.

 Na wózku śmigał z prędkością torpedy, czym wzbudzał Strach wśród mieszkańców nawykłych do powolnego, majestatycznego poruszania się po korytarzu. Kroczyli tak, bo ich ostrożność i kruche kości nie pozwalały na trzpiotowaty bieg. Komunikatywny. Tu zagadał, tam parsknął śmiechem. Mistrz świata w kawalarstwie. Zręczny; dorabiał do nieistniejącej renty składaniem długopisów i tak płacił za Dom. Żonaty z tutejszą pielęgniarką, szarą myszką o imieniu Beba.

 Wpadł, bo miała być przygodą na parę nocy, a nie przewidział, że zostanie osiodłany. Dotychczas nie uskarżał się na brak powodzenia ( jakże znane i częste jest rozgoryczenie wynikające z przewagi gruboskórności nad niepohamowaniem, ze zderzenia romantyzmu i żywiołowej namiętności z kalkulacją, umiaru skonfrontowanego z egoizmem! Ich związek był dla mnie połączeniem dwóch części robaczywego jabłka, gwarancją porażki i nieuniknionym rezultatem odrzucenia).

 Z jego strony małżeństwo to wynikało z wyrachowanej tęsknoty za kameralnymi obiadkami, bezpłatnym seksem i rodzinnym komfortem, a z jej - z naiwną nadzieją na spełnienie odwzajemnionej miłości. Połączeni sprzecznymi oczekiwaniami, starali się wzniecić obopólne uczucie, lecz nic nie mogło z tego powstać. Tym bardziej, że Beba też udawała i biedny Karolek w krótkim czasie przekonał się, że nie tylko on potrafi nabierać ludzi na słodkie miny. Jeśli wpierw dostrzegał w niej cechy pewnego rodzaju onieśmielenia i zażenowania; jeżeli z początku widział w jej oczach coś na kształt uwielbienia dla siebie, to już w miesiąc po ślubie oberwał po zdumionej twarzy, a zamiast pocałunku usłyszał, że jest durniem. 

 Sporo i co rusz rozmawialiśmy o niczym, trochę o polityce, a najfajniej lało się z nim wodę o sporcie. O piłce mógł na okrągło. Temat gry w nogę był dla niego parawanem, zręcznym, samograjowym wyjściem z zawstydzającej go sytuacji z Bebą. Był mistrzem w unikaniu problemów nie do wytrzymania; nieoceniony Karol o zimno stalowych oczach, wyjątkowo urodziwy osobnik o nieskomplikowanej naturze, miał mocznicę i żył za krótko; umarł, kiedy był w pobliżu swojej trzydziestki, zakład fundnął mu więc darmowy pogrzeb.

 Przystojny, czarne włosy, mimo wózka - wysoki, pleczysty, podobał się kobietom i korzystał z tego: zdradzał Bebę z kim popadnie. W wyniku flirtów K., domek trząsł się od intryg, spekulacji. Jego miłostki dzieliły mieszkańców na obozy. W trakcie tarasowych, świetlicowych lub parkowych konferencji, ludziom postronnym buzowała adrenalina, na twarz wyłaziły hormony; zawiść, to turbina niemocy.

Cdn.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura