ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE
129
BLOG

Z notatek o Staruszkowie 2

ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE Kultura Obserwuj notkę 0

Życiowa przestrzeń zaczynała się we mnie kurczyć, zawężać i tak wąskie pole manewru, skazywać na dokonywanie trudnych wyborów. Jeżeli przed znalezieniem się tutaj starałem się być aktywnym, decyzyjnie rzutkim, a nawet widocznym i stawianym za wzór, tu i ówdzie pokazywanym jako przykład silnej woli czy upartego zmierzania do celu, to teraz byłem mało rześki na zewnątrz i sflaczały do środka.

Początkowo nocą, a później, jak leci, ledwie przymrużyłem głowę do jaśka, a już po kwadransie, z krzykiem, jakby mnie na żywca obłupano ze skóry, zrywałem się na nierówne nogi. Musiało minąć parę minut, zanim dowlokłem się do świadomości. Stwierdzałem, że nadal jest ze mnie porządny kawałek wymizerowanego chłopa, że jeszcze leżę na własnych plecach i przydzielonym barłogu, nie trzeba mnie uspakajać, dopieszczać za pomocą utulania, głaskania i cmokania po ego. A zaraz potem dopadały mnie głosy i znowu słyszałem  dręczący tłum skandujący pytanie: „czy to ty jesteś potępiony?”

Kiepsko znosiłem ich przymusowe odwiedziny i przesadne roztkliwienia. Uważałem, że już nie muszę być zniewalający, podlizywać się im, gdy przemawiają za mnie, stać przed nimi na baczność, w pajęczych postawach, bo z chwilą przyjazdu do Domu, ich drapieżny czar stracił moc.

Głosy, które prześladowały mnie dotąd, odeszły. Lecz zamiast nich pojawiły się słabsze, które próbowały mnie zwodzić i nawracać na racjonalne życie. Zapraszały do świata grzecznych, uporządkowanych i posłusznych obroży. Nakłaniały do czcigodnych zachowań, przebiegle mówiły, że skoro mam zamiar pokicać jeszcze po tym świecie, powinienem zwolnić obroty.

Jednak w ich zaproszeniach wyczuwałem fałsz. Nieomal czułem na plecach ich odrażającą, niewytłumaczalną obecność, lepki dotyk, plagę łomotów, tąpnięć i wibracji, czemu towarzyszył wzgardliwy, przedrzeźniający śmiech pełen obłudnego politowania, chichot prorokujący mój kres i zapadanie się w gruzy rzeczywistości, jeszcze nie powstałej, a już znużonej własną pomyłką.

Pytały, od kiedy zjawiska, głosy i krajobrazy zaczęły tańczyć we mnie. Odkąd mam te swoje furkoczące przywidzenia, zamęty, odmęty i rozkołysania, od kiedy wracają mi wspominkowe napady, a ich zamazany sens plącze się po niespiesznej pamięci, od jakiego czasu, wyprężonymi batalionami, wdzierają się do mnie fakty, daty i miejsca, które, być może kiedyś coś tam mówiły, napominały i skłaniały do zadumy, a teraz były fantomami?

Czułem wtedy, że gonię w piętkę; nic nie było na miejscu. Kilka miesięcy z Andrzejem dało mi w kość. Początkowo jakakolwiek ułomność stawiała mnie w sytuacji niewyraźnej. Miałem do wyboru: albo uznać, że nie widzę tego, co aż kłuje w oczy, albo zniknąć. Ale dokąd  odejść po spaleniu mostów łączących mnie z przeszłością? I jak zostać w Domu, w którym stężenie kalectwa było niemożliwe do zaakceptowania?  
Miałem wówczas wrażenie, jakbym dysponował nieograniczonym „dzisiaj”. Niby nadal robiłem dalekosiężne plany. Poniekąd władałem sprecyzowanymi zamierzeniami: „to” chciałem przeprowadzić natychmiast, a „tamto” – później. A jednocześnie wiedziałem: pewniki, za które dałbym się posiekać  „teraz”, „jutro” zostaną wydrwione, i to, co jest dzisiaj nagminne, następnego dnia utraci znaczenie, porzuci obecną moc i będzie wycofane z obiegu.

Byłem w kropce. Pałętałem się po ziemi od tak dawna, a coraz mniej wiedziałem o sobie. Co moment doświadczałem innych wątpliwości i zastrzeżeń. Zrobił się ze mnie jakiś lękliwy i przygaszony osobnik. Nie mogłem nawet powiedzieć, że dokucza mi depresja, gdyż nie było  to przygnębienie w stanie czystym, rozpoznawalna od razu, jak ospałe i beznamiętne drzemanie w kącie. Przypuszczam, że była to raczej uczuciowa maść na skrupuły, ochronny plasterek zapobiegający rozprzestrzenianiu się psychicznych toksyn, mieszanka z niegdysiejszych emocji.

Lecz wiadomo: koniec jednego etapu jest początkiem nowego, gdyż przynosi ratunek i zapobiega stagnacji; ginie jedna nadzieja i odmykają się drzwi prowadzące do następnej. Toteż bez lęku wkraczałem w nieznane przestrzenie świata i stwierdzałem ze zdumieniem że czas nie ma brzegów; jest ciągły i bezkresny jak nieulękłe życie. Zabrałem się więc za spisywanie wspomnień, jakkolwiek życzliwe głosy mówiły, że jest już za późno: powinienem to robić, gdy posiadałem umysłową krzepę i stać mnie było na zdrowy rozsądek.

Mawiały, wpędzając mnie - z entuzjastyczną perfidią - w irytację że przedtem czasu, a teraz nie mam do nich odpowiedniej głowy. Na ich gust, za często mylę wydarzenia. Skutki grają w salonowca z przyczynami. Plączę nazwiska, mieszam przyjaciół z wrogami, przedstawiam  osoby typu „olaboga” jako ludzi „palce lizać” i „do rany przyłóż”. Wytkały, iż niepotrzebnie myszkuję po ich życiorysach dopatrując się dobrych cech tam, gdzie nie ma czego szukać, a z upodobaniem pomijam te, które są, czyli  - złe.

Z litości nie wspominały o fizycznych wizerunkach; moje notatki zamieniają - w tak zwanym okamgnieniu  - „prawdę faktu” na „prawdę fikcji”. Tłuścioch z piętnastej  strony, na dwudziestej podobny jest do kija od miotły, bezkompromisowo łysy okazuje się odlotowym brunetem z zawadiacką grzywką, umowny przystojniak jest de facto cherlakiem, jednym słowem niebezpieczeństwo czyha na każdego, kogo chciałbym opisać i tylko mi się wydaje, że coś o nich wiem. Krótko mówiąc, ich zdaniem – męczy mnie egzystencjalna czkawka.

cdn.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura